niedziela, 24 listopada 2013

Prolog

Przerażona wbiegła do środka przez szparę utworzoną przez niedomknięte drzwi. Wraz z nią nieproszenie wtargnął zimny podmuch wiatru. Zdrajca! Przecież mógł poczekać chwilę! Teraz mogła w mgnieniu oka zostać zdemaskowana i unicestwiona, a co gorsza, wyrzucona z powrotem na zewnątrz!
Pisnęła cichutko i bardzo, bardzo smutno.
Szybko, tak aby nikt nie zdołał jej dostrzec, dreptała po drewnianej podłodze. Uważała, by pazurki, które nawet mimo jej woli z każdym krokiem skrobały po twardej powierzchni, nie narobiły za dużo hałasu.
Nie było tak źle jak sądziła wcześniej. Wyglądało na to, że jeszcze nikt jej nie zobaczył. Chyba szczęście tym razem było po jej stronie. Nie potrafiła jednak się uspokoić. To stanowczo za wiele jak dla takiej skromnej, spokojnej samiczki.
Serce biło jej chyba 700 razy na minutę. Adrenalina uderzała do głowy. Ale nie było już powrotu. Śmierć tu czy tam? Na zewnątrz pewnie też nie udałoby jej się za długo przetrwać.
Szaraczku, Meszku, Muffinku, oby wam też się udało — myślała, z utęsknieniem wspominając ich pożegnanie obok zwiędniętego krzaka róży.
— W imię wszystkich poległych myszy polnych! — zapiszczała w końcu, by dodać sobie odwagi, oczywiście cichutko, jak na szanującą się myszkę przystało.  
Po chwili biegła już w stronę pięknej, malutkiej szpary pod komodą, która idealnie nadawała się na tymczasowe schronienie. W końcu gdzieś trzeba było przeczekać tą zimę.

Tymczasem Wielki Zły Czarodziej przygotowywał swój Wspaniały Eliksir. Co chwilę zerkał na zapisany dużymi, wyraźnymi literami pergamin i sprawdzał, czy aby na pewno czegoś nie pominął. Chodź nigdy by się do tego nie przyznał, bo w końcu był Wielkim Złym Czarodziejem, a to do czegoś zobowiązywało, na starość jego pamięć nie działała już tak dobrze. Za młodu potrafił zapamiętać całą księgę eliksirów w kilka dni! A teraz? Miał problem z przypomnieniem sobie najprostszych receptur. Co więcej, widział coraz gorzej nawet pomimo solidnych, grubych szkieł. To wszystko wprawiało go w lekką depresję i sprawiało, że wieczorem musiał sięgać po grzany miód z korzeniami, by choć trochę poprawić sobie nastrój i odpędzić ponure myśli. O dziwo, już następnego dnia budził się w świetnym humorze, choć z nieco obolałą głową, nie pamiętając jednak o swoich wczorajszych smutkach...
Ale obecnie nasz Wielki Zły Czarodziej męczył się niemiłosiernie, bo nie mógł odczytać z pergaminu jednej z nazw składników.
— Co tu jest napisane? Powtarzam: co tu jest napisane?! — denerwował się. — Co za kretyn nie potrafił zapisać tego tak jak trzeba! — krzyczał, zupełnie nie biorąc pod uwagę faktu, że to jego własne pismo.
Słysząc te potworne wrzaski, szarobury kot należący do Czarodzieja podniósł leniwie łepek i wpatrywał się w swojego pana. Mądre zwierze wiedziało już, że gdy tamten zaczynał krzyczeć i złorzeczyć na wszystko wokół, lepiej było nie zasypiać. To groziło nagłym, brutalnym zrzuceniem ze swojego ciepłego posłania lub oberwaniem pergaminem lub, co gorsza, ciężką księgą w głowę. Należało więc zachować czujność. Nawet jeśli miałoby to oznaczać przerwanie cudownego snu.
— Rdest ptasi! — zawołał tryumfalnie. — Tak, tak, tak... oczywiście! Gdzie ja go położyłem?
Podszedł do wysokiej gabloty z ziołami. Każde z nich było podpisane, należało jedynie odnaleźć wśród nazw tę właściwą.
— Tu cię mam. — Otworzył szklane drzwiczki i wyciągnął pęczek rośliny. Następnie położył go na deseczce do krojenia i posiekał niedbale o wiele za dużym do tej czynności tasakiem. Gdy skończył, zgarnął wszystko i wrzucił do kociołka. Zamieszał dwa razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Zawartość kociołka zmieniła barwę z zielonej na ciemnoniebieską i zaczęła głośno bulgotać.
— Doskonale, jeszcze tylko kilka składników — powiedział, spoglądając na swojego kota, który właśnie przeciągał się prostując kręgosłup i mrucząc przy tym donośnie. — Barnabo, z łaski swojej, nie przeszkadzaj — ostrzegł go, na co kot natychmiast zaprzestał wydawania jakiegokolwiek dźwięku.
— Dobrze, teraz pora na — tu zawahał się i po raz kolejny zerknął na swój przepis — krew białego nosorożca? Jak to? — zdziwił się. — Białego nosorożca? Nosorożca? A po cóż tu krew nosorożca?
Gdy Czarodziej zastanawiał się nad tym czy to na pewno nie pomyłka, kot Barnaba zauważył na ściennym regale, który wypełniony był najrozmaitszymi różnościami, coś niezwykle interesującego. Otóż, wydało mu się przez chwilę, że dostrzegł tam jakiś ruch. Nie był jednak tego pewny, więc postanowił przyjrzeć się temu dokładniej. Wskoczył na stół i przysiadł na nim na chwilę, po czym z pełną gracją zaczął przecierać łapką swój pyszczek. W pewnym momencie znowu zobaczył jak coś przemyka pomiędzy słoikiem z kolorowymi cukierkami a popsutą klepsydrą. Ku ogromnemu zadowoleniu stwierdził, że to nic innego, a mała myszka. Aż oblizał się na myśl o jej szarym futerku.
Zgrabnie zeskoczył na podłogę i stanął pod regałem, obmyślając strategię, która pozwoliłaby mu jak najmniejszym wysiłkiem złapać swoją pyszną ofiarę.
— Trudno. Widocznie tak musi być — przyznał wreszcie Wielki Zły Czarodziej. — Ciekawe tylko, czy mam ją jeszcze? Krew białego nosorożca... krew... - powtarzał pod nosem, gdy jedna po drugiej sprawdzał flakoniki z krwią różnych stworzeń.
Kot natomiast zdążył już kilkukrotnie obejść regał. Nadal mógł zobaczyć biegającą pomiędzy przedmiotami mysz, a to tylko zwiększało jego apetyt. Nie miał jednak prostego zadania. Każda z półek regału zapełniona była różnymi rzeczami, przez co dla tak dobrze zbudowanego kota pozostawało mało miejsca. Ale dla takiej nagrody należało się przecież poświęcić. Już od dawna nie upolował żadnej myszy. A teraz ona sama weszła na jego terytorium! Nie mógł przepościć takiej okazji.
— Krew bazyliszka, krew żmijoptaka, krew trolla bagiennego, krew białego nosorożca, krew dwurożca...
— Nie, zaraz, to wcześniejsze! Gdzie to jest! O, tutaj! Krew białego nosorożca. — Odłożył pozostałe flakoniki na miejsce a zabrał tylko ten szukany.
Gdy odwrócił się w stronę kociołka, zamarł. Słoiki, księgi, mały stary teleskop, kolekcja figurek Potwornych Potworów, a nawet jego ulubiona kryształowa kula – wszystko to spadało właśnie na podłogę z ogromnym hukiem. Szklane przedmioty roztrzaskiwały się, a ich odłamki rozsypywały się po całym pomieszczeniu.
— Na brodę Merlina! — wrzasnął przerażony Wielki Zły Czarodziej.
Bo istotnie miało go co przerazić. Właśnie z najwyższej półki, wprost do kociołka, zsunął się szkielet martwego ptaka. Zaraz za nim, w to samo miejsce wpadł pluszowy, zielony dinozaur.  
Nagle w kociołku zaczęło bulgotać, szybko, głośno i złowrogo. Czarodziej stał nadal z krwią nosorożca w ręku i zastanawiał się, czy ma uciekać czy może zareagować w jakiś inny sposób. Nie mógł się jednak zdecydować, więc postanowił zostać tam, gdzie stał do tej pory.
Z kociołka tymczasem wydobywała się gęsta, zielona piana. Wylewała się intensywnie na podłogę, po czym zamieniała się w bezbarwną ciecz. Nie trwało to jednak długo. Już po chwili, kociołek zaczął się trząść, a jego zawartość bulgotała przy tym w rytmie flamenco. Z eliksiru zaczął ulatniać się zielono-żółty dym, który unosił się nad naczyniem i wirował to w jedną, to w drugą stronę. Po klikunastu sekundach Czarodziej usłyszał głośne pyknięcie, a zaraz po tym coś na kształt dwóch kul ognia wystrzeliło do góry. Rozległ się huk, a gdy Czarodziej spojrzał na dach, zobaczył w nim dwie duże dziury. Nie trzeba chyba wspominać o tym, że z tego też dachu posypały się wióry, popiół, beton i całe masy kurzu.  
Czarodziej stał tak jeszcze parę chwil. Kiedy zorientował się, że niebezpieczeństwo minęło, odważnie zbliżył się do kociołka. Płyn wewnątrz niego miał nadal nieprzyjemny, zielony kolor, ale nie bulgotał ani nie parował. Wydawało się, że wszystko ustało.
Popatrzył na regał w poszukiwaniu winowajcy. Już podejrzewał, kto za tym wszystkim stał. Już wiedział, kogo pora ukarać.
— Barnaba! — wrzasnął, widząc kota zeskakującego z regału na podłogę. Czarodziej nie zauważył jak bardzo jego kot był zawiedziony. Nie wiedział też, co to biedne zwierzątko musiało przeżywać po nieudanym polowaniu.
— Ty gruby, głupi, zapchlony kocie! Coś ty narobił?!
Biegł w jego stronę chcąc go złapać i porządnie złoić mu skórę, lecz kot nie był aż taki głupi. Od razu zaczął uciekać, czekając tylko na moment w którym jego stary pan się zmęczy. Ten jednak tym razem także wykazał się pomysłowością. Sięgnął po różdżkę i wymierzył ją w koci łepek.
Miał już wymówić zaklęcie, ale powstrzymał się, bo nagle do głowy przyszła mu bardzo ważna myśl.
— Barnabo, idziemy! Musimy odnaleźć to, co wyleciało z kociołka! Nie wiem jeszcze co to jest, ale czuję, że to nic dobrego.
Szybko przypomniał sobie jednak, że był Wielkim Złym Czarodziejem i natychmiast się poprawił.
— A skoro to nic dobrego, musimy to mieć! Może dzięki temu uda nam się wreszcie pokonać tych pomylonych czarodziejów i obrzydliwych śmierciożerców. Wtedy przejmiemy władze nad ich zdechłym światem! Hahaha!
I tak śmiał się złowrogo zakładając płaszcz i wychodząc z domu z niezadowolonym kotem pod pachą. Przestał dopiero, gdy idąc pośród bezdrzewnych pól, poczuł jak zimny był ten dzień i zaczęło go dotkliwie łamać w krzyżu.